wtorek, 29 maja 2012

Weekend in Livingstonia

English abstract below

W weekend byłam w Livingstonii. Livingstonia to zdumiewające miejsce: wioska w środku Afryki wybudowana 100 lat temu przez szkockich misjonarzy na wzór szkockich miasteczek. Mamy więc dumny clock tower (zegar oczywiście nie działa), kilka domów niczym z angielskich wsi, budynek uniwersytetu na wzór angielskich uczelni (a la ponure gmaszysko z szarego kamienia), a ku temu wszystkiemu wiedzie szeroka aleja po obu stronach wysadzana drzewami - całkiem jak w Europie. Dodajemy do tego: afrykańską czerwoną ziemię, panie w tradycyjnych malawijskich strojach (kwieciste bufiaste suknie) oraz malawijskie domostwa z poletkami kukurydzy i trzciny cukrowej.


Idziemy do Livingstonii - z naszego kempingu mamy 6 km w upale i pod górę. Obok mnie Jason - Francuz, który kończy właśnie swoją podróż dookoła świata przed rozpoczęciem studiów
Szeroka aleja wysadzana drzewami - poza Livingstonią zjawisko w Afryce raczej niespotykane

Gmach politechniki. Szarego kamienia w Malawi nie ma zbyt dużo, więc budynek jest z cegły. Natomiast dla nadania  dostojnego i brytyjskiego charakteru dodano detale z szarej cegły.

Clock tower. Błękitny kolor drzwi to malawijska wstawka (w Malawi błękit jest uważany za wyjątkowo piękny kolor i mój gust jest tu w pełni zgodny z gustami Malawijczyków). Obok mnie Simon, Kanadyjczyk, który ostatni rok spędził na obserwowaniu szympansów w ich naturalnym środowisku w Tanzanii, a po zakończeniu badań, przed powrotem do domu, podróżuje po Afryce
Z chęcią dowiedziałabym się więcej o historii miasteczka zwiedzając tamtejsze muzeum (mieszczące się w Stone House, czyli domu nad urwiskiem, w którym mieszkał dr Laws - naczelny inspirator budowy Livingstonii), ale niestety nie było to możliwe, bo malawijskie przybytki kultury działają tylko w dni robocze. Omietliśmy więc wzrokiem budynek muzeum, ze smutkiem skonstatowaliśmy, że nie tylko muzeum, ale i restauracja nie działa (a moi towarzysze nie jedli śniadania) i oddaliśmy się kontemplacji przyrody. Na szczęście bowiem, poza aspektem historycznym, Livingstonia jest znana z tego, że została wzniesiona na płaskowyżu nad urwiskiem z widokiem na jezioro Malawi.

Kontempluję przyrodę na sposób japoński. Widoki zapierają dech w piersiach. Widać drugi brzeg jeziora, czyli Tanzanię, a urwisko jest tak pourywane, że znakomicie widać, że tu właśnie ziemia pękła i powstał rów tektoniczny.
Robiliśmy się coraz bardziej głodni, więc szybko ruszyliśmy w drogę powrotną. Skrzydeł nam dodawał mój książkowy przewodnik po Malawi, który obiecywał pizzerię z widokiem na 125-metrowy wodospad Manchewe. Po dotarciu na miejsce dowiedzieliśmy się, że pizzeria jakiś czas temu przestała działać, natomiast u wejścia na ścieżkę wiodącą do wodospadu otworzyła się mała malawijska knajpka. Zamówiliśmy nasze dania i podczas kiedy się gotowały, poszliśmy zobaczyć wodospad.

Na górze wodospadu - nie miałam odwagi, by podejść na skraj i spojrzeć w dół w 125-metrową przepaść

Widok na wodospad z miejsca, gdzie kiedyś była pizzeria
Nasi młodzi przewodnicy prowadzą nas do jaskini pod wodospadem

Wodospad od lewej strony. Skały w tym miejscu utworzyły naturalną półkę z nawisem. W tym miejscu w drugiej połowie XIX wieku miejscowa ludność ukrywała się przed łowcami niewolników

Livingstonia znana jest jeszcze z czegoś innego - nie dociera do niej transport publiczny, więc śmiałkom bez samochodu i bez budżetu na wynajęcie taksówki pozostaje 16-kilometrowy spacer z poziomu jeziora na górę - 20 ostrych zakrętów w afrykańskim upale (w Mzuzu jest tak rześko, że zapomina się, że Malawi leży między równikiem a zwrotnikiem - niczym Sahara lub Arabia Saudyjska). Ruszyłam żwawo. Po godzinie marszu, zadowolona z siebie, uznałam, że zbliżam się do połowy drogi. Minęła czwarta, więc spieszyłam się, by zdążyc przed zmierzchem (ok. szóstej). Gdy mijał mnie pierwszy samochód tego dnia, zamachałam nań i resztę drogi pokonałam samochodem. Okazało się to niezwykle udanym zbiegiem okoliczności, bo jadąc pod górę zorientowałam się, że bynajmniej nie byłam w połowie drogi, tylko może w 1/4.

Dziarsko ruszam w drogę. Livingstonia leży na samej górze, na skraju urwiska.

Przenocowałam nie w Livingstonii (gdzie jedyną noclegownią jest Stone House - jak pamiętamy, zamknięty z powodu weekendu), tylko 6 kilometrów przed Livingstonią na Mushroom Farm - popularnym wśród backpackersów miejscu składającym się z 5 domków (chatek) i kilku miejsc na namiot. Przenocowałam w namiocie na skraju urwiska (koniec namiotu był może 30 cm od urwiska) ze wspaniałym widokiem.

Na kempingu, zgodnie z planem, poznałam ludzi, z którymi następnego dnia wyruszyłam na zwiedzanie Livingstonii.

Mój namiot (tzn. wypożyczony na kempingu łącznie ze śpiworem i karimatą. Ułożywszy pod plecami poduszki z okolicznych ławek spałam miękko i wygodnie.
Mój namiot

Widok sprzed namiotu - widać jezioro Malawi i drugi brzeg - Tanzanię

Widok z Mushroom Farm

Widok z Mushroom Farm

Widok z Mushroom Farm

Widok z Mushroom Farm
Dalszych atrakcji i wrażeń było co nie miara. Np. odkryliśmy, że w tamtejszej okolicy popularnym napitkiem jest rum - sprzedawany w plastikowych saszetkach o pojemności 35ml. O popularności napoju świadczyła mnogość pustych opakowań na drodze.
Kończę, bo wychodzę z pracy.

PS: Temat technologii powraca. Mianowicie, iPhone raczył się rozpaść. Na szczęście nie sam aparat, tylko ładowarka (rozpadła się wtyczka i pourywały się kable). Teraz robię zdjęcia starą komórką (do której nie mam kabla, za pomocą którego mogłabym przenieść zdjęcia na komputer) lub aparatem pożyczonym od fundacji (świetna jakość - dziękujemy grantodawcy). Internet - w pracy (a więc czasami jest, a czasami nie ma).

English abstract: was in Livingstonia this weekend. Was ver lucky because caught a ride to Livingstonia (or more precisely: to the Mushroom Farm where I stayed for the night) and back. The views both from the Mushroom Farm and Livingstonia were breathtaking. A word of warning: didn't manage neither to see the museum at the Stone House nor to eat lunch anywherein Livingstonia as both the museum and all restaurants were closed because of the weekend. Ate at a local restaurant at the entrance to the waterfalls.

środa, 23 maja 2012

Weekend trip to Vwaza Marsh

English abstract below

Dziś dla odmiany parę słów nt. zajęć w czasie wolnym. W ten weekend byłam we Vwaza Marsh (czyt. właza) - pobliskim rezerwacie. Piszę pobliskim, bo leżącym niecałe 100 km od Mzuzu, ale dojazd zajmuje nieco więcej czasu niż pokonanie analogicznego odcinka między Radomiem a Warszawą. Co najmniej pół godziny należy zarezerwować na oczekiwanie aż zbierze się komplet pasażerów (środek transportu: matola, czyli współdzielona taksówka). Jak bowiem wiadomo, afrykańskie autobusy i matole ruszają w drogę nie o określonej godzinie, tylko kiedy się maksymalnie zapełnią. Pierwsze 70 km do Rumphi pokonujemy w godzinę (asfalt), a ostatnie 30 km - w 2 godziny, niemiłosiernie podskakując na wybojach.

Typowa przydrożna osada
Wspaniała droga (nie widać wybojów, ale są)
Widoki z drogi

Docieramy do Vwazy nieco wytrzęsieni (panie i panowie), ale pełni energii (panie). Jak wygląda Vwaza, widać na zdjęciach. Streszczając: zaraz przy wejściu jest piknikownia z widokiem na jezioro. Nie wstajac od stołu zobaczyliśmy: hipopotamy, słonia, antylopy, pawiany oraz moc ptactwa.

Na zdjęciu: Natka, Arnold (Filipiny), Adie (Filipiny), Robert (Malawi)
Ślady hipopotamów
Piknikownia
Widok z piknikowni
Nasza wycieczka w komplecie: przed zwiedzaniem trzeba się posilić

Następnie przejechaliśmy się z przewodnikiem kawałek wzdłuż jeziora, gdzie oprócz powyższych zobaczyliśmy jeszcze warthoga (guźca?) i na tym zakończyliśmy zwiedzanie. Czułam pewien niedosyt, bo miałam nadzieję na odrobinę pieszej wędrówki, ale moje towarzystwo wyraźnie było nastawione na nieprzemęczenie się, więc się dopasowałam.

Stado antylop
Antylopy, a za nimi guziec (tak, warthog to guziec).
Guziec. Nieboraczek chyba ranny, bo kulał i nie uciekł. Może postrzelili go kłusownicy - w Afryce to prawdziwa plaga. W jednym z malawijskich parków narodowych nie ma ani jednego większego zwierzęcia, bo wszystkie zabite
Nasz przewodnik Hassan opowiadał z zapałem o każdym napotkanym stworzeniu i roślinie. 7 dolarów wydane na jego usługi było bardzo dobrym wydatkiem.
Antylopy. Nie wiem, czy impala, kudu czy jeszcze coś.
Po paskach można rozpoznać, co to konkretnie za antylopa
Nasz krewniak. Pawiany cechuje wysoka inteligencja społeczna: wyrafinowane formy powitań, intrygi, walka o władzę, kliki, etykieta "dworu" przywódcy, taktyczne oszustwa, radości i stresy, konieczność odreagowania, instytucja "chłopca do bicia", pomaganie silniejszemu, sojusze i zdrady, bunty i rewolucje.
Też nasz krewniak. Uwagę zwraca dziura przy kierownicy na butelkę z piwem, w Malawi powszechnie używana.
Drzewo
Biedne antylopy uciekały przed nami w popłochu. Na ich szczęście park jest mało oblegany przez turystów (choć jeden z najlepszych w Malawi - tylko leży daleko od głównych centrów turystycznych)
Hassan. Przewodnik po parku i strażnik - nocą patroluje park, broniąc zwierzęta przed kłusownikami.
Hipopotamy!
W parku jest ich ok. 300
Hipopotamy w całej krasie
Zobaczywszy hipopotamy wracamy do wehikułu by przejechać się dalej

Sausage tree - czyżby drzewo chlebowe? Odradza się przebywanie pod drzewem, bo dojrzałe owoce (kilkanaście kg) lubią spadać.

Afryka - prawda, że ładnie?
Konkurs: kto znajdzie na zdjęciu słonia?
Słoń okazał się słonicą i słoniątkiem

Znowu antylopy

Antylopy
Kaktus

Z powrotem w piknikowni

Słońce chyli się ku zachodowi - najlepszy czas na zdjęcia

Ostatnie zdjęcia w złotym świetle słońca

Ostatnie rzuty okiem na znajomy widok
Ostatnie grupowe fotki: Rona, Arnold, Robert, Natka i Adie
Zmęczeni, lecz zadowoleni
Taką chatkę z widokiem na jezioro można wynająć za cenę, za którą w Warszawie nie znajdzie się miejsca nawet w hotelu robotniczym.

Jeszcze raz: grupa w komplecie
Do widzenia, Vwaza Marsh!

Z atrakcji turtstycznych "zaliczyłam" jeszcze Nkhata Bay - uroczy kurort nad jeziorem Malawi oraz Mzuzu Nature Sanctuary (las miejski). Z atrakcji nie-turystycznych - byłam na weselu, w wiosce, dyskotece, a przede wszystkim - mieszkam u malawijskiej rodziny i pracuję z Malawijczykami w iście afrykańskich warunkach. Ale  o tym - w następnych odcinkach.

English abstract: was in Vwaza Marsh this weekend with a couple of friends. Other touristic sites I've visited so far: Nkhata Bay and Mzuzu Nature Sanctuary. Non-touristic attractions: I was at a wedding, in a village, at a disco and - what's the most important experience - I live at a Malawian family